W nowym, jubileuszowym "Playboyu" komiks "Dom miłości". Scenariusz napisałem ja, rysunki zrobił Przemek Truściński. Rzecz w klimacie "Death proof", "Faster pussycat kill kill" i "Helga wilczyca SS" - broń, gołe baby i skrajna przesada. Naczelnemu nawet się podobało, chociaż stwierdził, że mam coś nierówno. Nie mi to oceniać, czy mam równo czy nierówno, w każdym razie zapraszam do lektury. Na zachętę dodam, że jak to czasami w Playboyu bywa, w środku są też zdjęcia ładnych, gołych dziewczyn.
Moi znajomi wydali książkę. Świetną książkę. Jest to zbiór rozmów z Alanem Moore - jednym z najlepszych pisarzy i storytellerów XX wieku, scenarzystą komiksowym, którego mózgoczaszka wydała tak piękne i subwersywne opowieści jak "V for vendetta", "Batman : Killing Joke", "Watchmen" czy, chociażby ostatnio, enomenalnego, pięknie narysowanego i intertekstualnego pornosa "Lost girls". Jeśli ktoś uważa się za chociaż trochę zainteresowanego komiksem jako medium, jest to lektura conajmniej tak obowiązkowa, jak, nie przymierzając, ta pozycja dla każdego wannabe-filmoznawcy A jeśli ktoś chciałby rozwinąć swoje zainteresowanie komiksem trochę dalej poza paski z Dilbertem w Wyborczej i Marka Raczkowskiego, i przekonać się na własne oczy, że w tym medium również ma miejsce pełnoprawna i pełnokrwista literatura, trudno o lepszy entry point niż słowo i twórczość tego zdrowo pierdolniętego brodacza, który w odpowiedzi na hollywoodzkie ekranizacje swoich dzieł rzuca na ich reżyserów magiczne klątwy. Gorąco polecam.
Don Van Vliet aka Captain Beefheart nie żyje. Shit happens, jak pisał literat. Ale jest to smutna wiadomość, bo są muzycy i są Muzycy. Kapitan był Muzykiem za pięćdziesięciu. Od dwudziestu ośmiu lat miał w dupie, nie nagrywał, wolał malować obrazy, ale nawet po pobieżnej przebieżce przez jego 12 albumów studyjnych od razu wiadomo, że chłop zrobił swoje. Jego płyty to wyraz pełnokrwistej, pięknej artystycznej samowolki, wycie wolnej duszy, blues w najdoskonalszej, bo czysto abstrakcyjnej formie, hiperabstrakcja łamana na hiperemocje. Na jego jednej z przystępniejszych płyt "Clear Spot" znajduje się piosenka "Big eyed beans from Venus" i jest to jedna z naprawdę niewielu piosenek, przy których chce mi się płakać. Kojarzony przez niewielu, słuchany może przez 10 % tych, przez których jest kojarzony, w przeciwieństwie do wielu muzycznych nurtów i mód, które zainspirował, jest do dziś aktualny. Tak jak wielu wspaniałych i bezkompromisowych artystów z wielu, zupełnie innych nurtów, ale mi równie bliskich - Burzum, Napalm Death, Surgeon, William Basinski czy Supersilent - zawsze będzie papierkiem lakmusowym, na którym wyjdą muzyczne dyletanctwo, hipsterstwo i lamerka. Kapitanie, jeśli istnieje jakakolwiek forma świadomości pośmiertnej, mam nadzieję, że jest Ci tam przyjemnie, zasłużyłeś, bracie. Rip.
Pisałem już o tym na Facebooku, ale napiszę też tutaj - zostałem bohaterem pracy naukowej. Pani Urszula Pawlicka, studentka UWM, którego przez rok też onegdaj byłem studentem, poświęciła mi esej o występujących w mojej prozie strategiach narracyjnych. Rozpiera mnie duma, że moja pisanina zaczyna być rozpatrywana w dyskursie akademickim, ale również wypełnia mnie głębokie przeświadczenie, że książki są generalnie mądrzejsze od autorów, a przynajmniej ma to miejsce w moim przypadku. Co prawda pani Pawlickiej nie podobał się "Instytut", no ale nie wszystkim musi się podobać wszystko. Skromnie przyznam, że czuję się zaszczycony.
Bez zbędnych dłużyzn - wszystkiego najlepszego wszystkim czytelnikom tego bloga, moim sympatykom i niesympatykom, generalnie wszystkim, których moja twórczość jakkolwiek interesuje. Tak naprawdę tym, których moja twórczość nie interesuje, życzę wszystkiego najlepszego równie gorąco. Dziś wieczór jestem miłością oraz zadowoleniem. Zadowolenie wynika nie tylko z faktu, że w moim żołądku fluktuuje pięć kilo podmoczonej w barszczu ciastowatej mazi. Wynika również z dokonywanego przez ostatnie dni w myślach rocznego bilansu, i jest to bilans dodatni, 2010 był rokiem zmian na lepsze, nowych początków, początku pisania do "Wprost", wydania książki, która wywołała dużo skrajnych opinii, sprzedała się najlepiej z dotychczasowych i z której jestem bardzo, bardzo zadowolony. Był też rokiem, w którym po raz pierwszy opublikowałem drukiem komiks z własnym scenariuszem, byłem w Albanii, zobaczyłem dwa razy na żywo zespół Fuck Buttons oraz raz zespół Emeralds, zagrałem wraz z druhem Antosiewiczem kilkadziesiąt imprez jako DJ, opublikowałem opowiadanie w Nowej Fantastyce, na której kiedyś nauczyłem się czytać, pochłonąłem dużo dobrego obrazu, dźwięku i druku, rozkochałem się na dobre w black metalu i w końcu, po raz pierwszy w życiu, zamieszkałem w pojedynkę. To dobry bilans, i mam nadzieję, że wasz był równie dobry. Miejmy razem nadzieję, że 2011 will be our bitch. Wszystkiego dobrego, kochani.
{blogfrog}
Jakub Żulczyk ( 1983 ) pisarz,
autor powieści "Instytut", "Zrób mi jakąś krzywdę" i "Radio Armageddon". Niezależny publicysta,
recenzent, felietonista, bloger. Konsument śmieci. Wzorowy odbiorca kultury masowej. Publikował w m.in. "Playboyu", "Aktiviście", "Metropolu", "Machinie", "Lampie", "Ha! Arcie", "Nowej Fantastyce" i "Tygodniku Powszechym". Był felietonistą "Metropolu", "Neo Plus" i "Dziennika". Obecnie pisze felietony do Exklusiva i prowadzi autorską rubrykę "Tydzień Kultury Polskiej" w tygodniku "Wprost". Jego ostatnia książka to "Zmorojewo", wydana w Naszej Księgarni powieść młodzieżowo-fantastyczna.